Spierajmy się z Ukrainą, ale nie wspierajmy Rosji
Lubimy się w Polsce miotać od ściany do ściany. Jedni zdają się kochać Ukrainę bardziej niż własny kraj, usprawiedliwiają wszystkie grzechy naszych południowo-wschodnich sąsiadów, zaś w każdej krytyce pod adresem Kijowa doszukują się ręki Moskwy. Drudzy z kolei nienawidzą Ukraińców, widząc w nich jedynie spadkobierców Bandery, i w swojej zapalczywej ukrainofobii zaczynają wręcz przyznawać rację Rosji. Obie te postawy są bardzo naiwne, oderwane od rzeczywistości i oparte jedynie na emocjach. Ci drudzy wyśmiewają tych pierwszych za rzekome kierowanie się wyłącznie emocjami, podczas gdy sami robią to samo. Tyle że ich emocje są akurat negatywne. Ale to też tylko emocje, zaślepiające rozsądek.
Nie należę ani do pierwszych, ani do drugich. Dlatego krytykują mnie i jedni, i drudzy. Pierwsi, gdy skrytykuję Ukrainę. Drudzy – gdy skrytykuję Rosję. Choć to tylko radykalne marginesy, to jednak w ostatnim czasie mocno się poszerzają. Dlatego postanowiłem łopatologicznie, tak, że prościej się nie da, wyjaśnić, jaki moim zdaniem Polska i Polacy powinni mieć stosunek do Ukrainy i Rosji. Stosunek uczciwy, na tyle, na ile się da obiektywny, ale przy tym uwzględniający interes narodowy. Postawię kilka tez, które powinny być dla rozsądnego człowieka od dawna oczywiste, ale, niestety, wciąż budzą zdziwienie i/lub oburzenie u tych, którym emocje (pozytywne czy negatywne) odbierają rozum. Napiszę to nie tylko jako publicysta „Do Rzeczy” i dorzeczy.pl, ale również jako rusycysta i ukrainista, który bardzo dobrze wie, co pisze. W zasadzie będzie to coś na kształt geopolitycznego manifestu światopoglądowego, nieskromnie rzecz ujmując.
Po pierwsze, Ukraina ma w tej wojnie rację. To niby banał – wszyscy wiedzą, że Rosja na Ukrainę napadła, nie odwrotnie. Ale słychać wiele głosów, relatywizujących pogląd na ten konflikt. „To wojna Rosji z USA, Amerykanie walczą do ostatniego Ukraińca”; „Ukraińcy nie chcą walczyć, Amerykanie ich do tego zmusili – przecież widać, jak unikają mobilizacji”; „To wojna cywilizacji – lewacki Zachód walczy z konserwatywną Rosją, żadna tam wojna o niepodległość; polski prawicowiec powinien być po stronie Rosji”; „Ukraińcy powinni się poddać, my nie chcemy już tej wojny, a oni sami są sobie winni, bo prowokowali Rosję”; „Zrozumiałe, że Rosja zaatakowała – przecież inaczej miałaby bazy NATO pod granicą!”. Wierutne bzdury, jedna po drugiej. Rzeczywiście, Ukraina wybrała Zachód. Ale wybrała świadomie, w ramach swojego prawa do niepodległości. Wybrała na Majdanie, a potem w kolejnych wyborach, zaś po 24 lutego – walcząc na froncie z własnej, nieprzymuszonej woli. To nie Amerykanie kazali się Ukraińcom bronić. Ci ostatni sami chcieli. Oczywiście, bywają zdrajcy, dezerterzy (sam o nich pisałem!), to wszystko prawda, ale to jest margines. Rosja nie bała się ataku NATO z terenu Ukrainy. Rosja bała się, że Ukraina całkowicie wyrwie się z jej strefy wpływów. To nie był strach przed agresją Zachodu, tylko przed utratą kolonii. A co do lewactwa na Ukrainie – tak, zbliżenie z Zachodem oznacza dla Ukrainy skręt w lewo. Temu jednak ciężko się dziwić – mając do wyboru być pod rosyjskim butem, a być wolnym, ale zmuszonym do przyjęcia tęczowej ideologii, Kijów wybrał to drugie. Okupacja rosyjska jest gorsza niż związki partnerskie i transseksualny rzecznik Obrony Terytorialnej. Co zaś do tego, że Ukraińcy chcą walczyć, zamiast się poddawać – to ich suwerenny wybór. Na tym polega niepodległość. To nie oznacza, że my jako Polacy powinniśmy ich w tym bezgranicznie wspierać. Ale powinniśmy rozumieć, mieć świadomość, że Ukraińcy chcą walczyć dalej i wolą mieć zrównany z ziemią, ale niepodległy kraj. Oczywiście zupełnie inną sprawą jest skala naszej pomocy – możemy mieć dość konfliktu i naciskać na Kijów, aby zawarł jakiś kompromis z Rosją. Ale na poziomie moralnym musimy rozumieć, że Ukraina ma prawo chcieć walczyć. Walczyć naszą bronią, dlatego my mamy prawo powiedzieć jej: stop. Szczególnie, że i tak kiedyś taki moment przyjdzie.
Mam przy tym wszystkim nieodparte wrażenie, że kwestionowanie moralnej słuszności Ukrainy w tej wojnie wynika nie tyle ze szczerego przekonania, co ze zwykłej niechęci do Ukrainy. Ci, którzy coraz śmielej przyznają rację Rosji w tej wojnie, tak naprawdę czynią to z pobudek emocjonalnych. Na złość Ukrainie. „Nie lubię cię, więc nie powiem, że masz rację!” – niczym obrażone dziecko. Absurdalna i niedojrzała postawa. Nasi radykałowie nie potrafią zrozumieć, że można kwestię Ukrainy postrzegać wieloaspektowo. Czyli – krytykować działania Kijowa, a nawet zastanawiać się nad skalą pomocy dla Ukraińców, ale jednocześnie przyznawać, że w obecnej wojnie to oni mają słuszność. I podobnie radykałowie z drugiej strony barykady. Ukrainofilom włącza się alarm w głowie (nie powiem, że w mózgu), jak tylko zobaczą, że ktoś krytykuje Kijów za cokolwiek. Pamiętam, ile absurdalnych zarzutów o sprzyjanie Moskwie przeczytałem pod swoim adresem, gdy opisałem korupcję na Ukrainie. Korupcję, którą opisywały również ukraińskie media. I to te patriotyczne. No właśnie – temat korupcji to dobry przykład głupoty naszych radykałów. Ukrainofile mówią: „nie wspominaj o korupcji, bo to służy Rosji!”. Ukrainofoby na drugą nóżkę: „korupcja pokazuje, że Ukraina to kraj totalnie upadły, niewiarygodny, Rosja powinna tej kraj podbić!” (bo oczywiście w Rosji nie ma korupcji…). Tak, Ukraina ma mnóstwo problemów, ale do bankructwa jeszcze jej daleko. A problemy te nie sprawiają, że w wojnie słuszność ma Rosja.
Po drugie, Rosja nie jest dla polskiej prawicy żadnym mniejszym złem (nie mówiąc już o dobru) niż Ukraina. Opowieści o rosyjskim konserwatyzmie można między bajki włożyć. Jedyne, co może połączyć polskich i rosyjskich tradycjonalistów to negatywny stosunek do tęczowej ideologii. Poza tym wszystko ich dzieli. Rosja to raj dla aborterów i rozwodników. Mentalność kolektywna, z pogardą dla indywidualizmu i własności prywatnej. Podejście imperialne, które kłóci się z nacjonalizmem (stąd brak poszanowania dla cudzej tożsamości narodowej. Rosja nie rozumie i nie akceptuje niepodległości małych państw – nie tylko Ukrainy, ale również Polski). Wreszcie – kult Związku Sowieckiego, który najdelikatniej rzecz ujmując kłóci się z naszym rodzimym antykomunizmem.
Po trzecie, manipulacją jest twierdzenie, jakoby rosyjska polityka historyczna była mniej antypolska niż ukraińska. Jest to w zasadzie zagadnienie kluczowe dla zrozumienia, jakim absurdem jest stawianie Rosji ponad Ukrainą. Kluczowe, ponieważ tak naprawdę to właśnie kwestia stosunku do przeszłości jest tym, co wywołuje najbardziej negatywne emocje między Warszawą a Kijowem. Coraz częściej słyszę, że Rosja jest lepsza, bo nie fałszuje historii zbrodni na Polakach. Dowodem na to ma być Katyń. Na wstępie zaznaczę, że w tej tezie zawarte jest ziarno prawdy. Dlatego piszę, że jest ona manipulacją, a nie, że jest kłamliwa. Rzeczywiście, na początku lat dziewięćdziesiątych Rosjanie przyznali, że za Katyń odpowiadają Sowieci (konkretnie NKWD), a nie Niemcy. Rzeczywiście, zbudowali cmentarz w Katyniu. Tymczasem Ukraińcy blokują ekshumacje Polaków, zamordowanych przez UPA. W tej jednej konkretnej sprawie należy przyznać, że Rosjanie zachowali się lepiej niż Ukraińcy. Są jednak dwa wielkie „ale”. Pierwsza sprawa: do Katynia przyznała się wyjątkowo liberalna ekipa Gorbaczowa, a później to przyznanie się podtrzymała równie liberalna ekipa Jelcyna. Budowę cmentarza zaczęto u schyłku panowania Jelcyna. Ukończono w pierwszych miesiącach rządów Putina. Druga sprawa: zaraz po przyznaniu się do sowieckiej winy, Gorbaczow nakazał znalezienie „anty-Katynia”, czyli jakiegoś kompromatu na stronę polską, który pozwoliłby relatywizować sowiecką zbrodnię. To nie zły Putin, ale dobry Gorbaczow zainicjował nowy etap walki z prawdą o Katyniu.
I tu dochodzimy do sedna. Dziś w zasadzie trudno cokolwiek powiedzieć o Katyniu, bo zaraz usłyszy się argument: „mów lepiej o Wołyniu!”. Równie trudno mówić o tym, jak Rosja fałszuje historię, bo zaraz usłyszy się argument: „mów lepiej o tym, jak Ukraina fałszuje historię!”. Tymczasem, poza faktem budowy cmentarza katyńskiego, Rosja wcale nie zachowuje się lepiej niż Ukraina. W polityce historycznej zarówno Moskwy, jak i Kijowa, można dostrzec w zasadzie ten sam mechanizm, czyli: przyznajemy się do zbrodni na Polakach, ale bagatelizujemy jej znaczenie, relatywizujemy i wpisujemy tę zbrodnię w kontekst wzajemnego konfliktu, w którym zabijały się obie strony, ale to Polacy byli gorsi. Uwaga: Ukraińcy wcale nie negują zbrodni wołyńskiej. Przyznają, że były jakieś tam mordy na Polakach. Ale dodają: „to była część wojny polsko-ukraińskiej, w której to my byliśmy ofiarami, bo walczyliśmy o swoje państwo”. To dotyczy zarówno oficjalnego przekazu władz, jak i przekazu mediów z różnych stron wewnętrznej barykady. Rosjanie robią dokładnie to samo. Przyznają, że był Katyń, ale zarówno w mediach, jak i w podręcznikach historii (również w tym najnowszym, który właśnie wszedł do szkół, i który recenzuję w aktualnym numerze „Do Rzeczy”) więcej miejsca poświęcają na opis rzekomej „polskiej zbrodni”, czyli doprowadzenia do śmierci tysięcy jeńców sowieckich wziętych do niewoli w 1920 r. Nawet o bitwie warszawskiej milczą. W najnowszym podręczniku pada jedno zdanie o tym, jak Piłsudski z pomocą państw zachodnich zadał klęskę bolszewikom. A potem cały akapit o biednych sowieckich jeńcach. O Katyniu krótka wzmianka, w ramce, informującej, czym jest Memoriał Katyński: "„Filia Państwowego Centralnego Muzeum Współczesnej Historii Rosji. Na jej terenie znajdują się masowe groby obywateli sowieckich (ofiar represji politycznych), cmentarz, na którym pochowano polskich żołnierzy oraz ekspozycja muzealna, poświęcona historii relacji polsko-rosyjskich i represji politycznych”. Reżim Putina jeszcze nie powiedział wprost, że Rosja nie ponosi winy za Katyń. Reżim Putina po prostu, idąc śladem Gorbaczowa, ale jeszcze dalej, wypiera Katyń anty-Katyniem i kreśli narrację, która ma sugerować, że Polacy pierwsi zaczęli zabijać Rosjan, więc w sumie to oni są bardziej winni. A na obrzeżach debaty w Rosji coraz więcej jest takich, co głośno powtarzają sowiecką propagandę o niemieckiej winie… Nie mówiąc już o tym, że Rosjanie od dawna uważają Polskę za ten kraj, który rozpętał II wojnę światową, wspólnie z Niemcami dokonując rozbioru Czechosłowacji. Takich bzdur w ukraińskich podręcznikach nie przeczytacie… Naiwny jest więc ten, kto uważa, że rosyjska polityka historyczna jest mniej zakłamana niż ukraińska.
To absolutnie nie oznacza, że Ukraińców trzeba głaskać po głowie i im wszystko wybaczać. Przeciwnie. Trzeba walczyć o prawdę historyczną, domagać się ekshumacji i głośno mówić, że Wołyń był ludobójstwem. Ale przy tym nie wolno zapominać o grzechach Rosjan. Nie o Buczy czy Irpieniu, ale o tych grzechach wobec Polski. Jeśli przeszkadza nam kult UPA na Ukrainie, to chyba tym bardziej powinny nam przeszkadzać odradzające się w Rosji: kłamstwo katyńskie i kult Stalina. Jeśli przeszkadza nam, że Kijów kłóci się z Warszawą o zboże i skarży na Polskę do Brukseli, to tym bardziej powinno nam przeszkadzać, że Rosja, która dowiodła już swoich imperialnych zapędów, wygraża całemu Zachodowi ze szczególnym uwzględnieniem Polski. Spierajmy się z Ukrainą o polski interes narodowy, ale nie zapominajmy, że o wiele większym zagrożeniem jest dla nas Moskwa. Nie odpuszczajmy Kijowowi ważnych dla nas tematów. Blokujmy dalej zboże. Wzywajmy na dywanik Wasyla Zwarycza. Czyńmy Ukraińcom takie same bezczelne afronty, jakie oni czynią nam. A może nawet zmniejszmy pomoc dla Ukrainy. Wymuszajmy od nich konkretne ustępstwa, jeśli po dobroci nie chcą ustąpić. Jak najbardziej. Ale nie stawajmy po stronie Rosji.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.